Monday, May 29, 2017

Czerwiec noworoczny

Czerwiec jest moim miesiącem postanowień. Nie styczeń, bo postanowienia noworoczne są takie z wielkiej pompy, nobliwe i ambitne. Wymagają 12 miesięcy ciężkiej harówki, żeby je móc z dumą skreślić z listy w grudniu. Nie to, że nie jestem ambitna, ale nauczona doświadczeniem, wiem, że zdecydowanie mam więcej szans na osiągnięcie celu, jeśli jest to metodą drobnych kroków.

Mój cel, to lepsza ‘ja’. Zdrowsza, bardziej zadowolona z życia, ciesząca się codziennością, ale  cały czas dążąca do małych zmian, mających na celu tzw. ‘continuous improvement’.

Jedno drobne postanowienie na tydzień. Ot tak, tylko tyle. Zaczynam od ataku na rzeczy codzienne i proste, które chcę przekształcić w rutynę. Zdrową rutyna, która jeśli zaniedbana budzi niekomfort, niezadowolenie czy niepokój.

Chcę wdrożyć je w mój schemat codzienny tak jak bieganie, picie wody czy używanie kremu. Potrafię się obudzić w środku nocy, bo zapomniałam posmarować rąk ulubionym kremem Nivea (wierny przyjaciel od przynajmniej 10 lat). Mój niezawodny litrowy bidon Camelbak był ze mną już na 4 kontynentach i dokładnie wiem, gdzie są fontanny z wodą na lotnisku we Frankfurcie, a przyznam, że naprawdę nie ma ich tam dużo. A bieganie.. cóż, debiutancki maraton przebiegnięty dokładnie wedle założeń podsumowuje mój 5-letni romans z tym sportem. A wszystkie te przykłady wdrażałam spokojnie, cierpliwie i powoli. Każdy z nich była zainspirowany konkretną osobą (moja była szefowa wypija co najmniej 5 litrów wody dziennie), czy wydarzeniem (spękane dłonie po zimie).

Maj był miesiącem testowym, gdzie moim celem było ustabilizowanie postanowień, które wprowadzałam od kilku miesięcy, ale z powodu braku czasu - trening maratoński, szczeniak, przeprowadzka, problemy osobiste, nie byłam w stanie ich uregulować. 2 tygodnie solidnej pracy i nie jem słodyczy przed lunchem, chodzę na godzinne spacery z Bourbonem i wprowadziłam 3-4 warzywa i 1-2 owoce do mojej codziennej diety! Niby nic wielkiego, ale wszystkie 3 punkty zmusiły mnie do codziennego wieczornego rachunku sumienia, lepszego planowania dnia, czy zakupów. Ale udało się - piszę ten post zajadając świeże czereśnie i ze zmęczonym Bourbonem śpiącym koło moich nóg. Sukces!

Czerwiec zamierzam otworzyć postanowieniem inspirowanym ostatnią wizytą u dentysty. Zakończyła się ona na szczęście tylko na czyszczeniu zębów, ale pod koniec zapadło to samo pytanie: ‘czy używa Pani nici dentystycznej?’. I ja ze skruszonym wzrokiem, jak zawsze odpowiedziałam ‘tak, ale niezbyt regularnie’, co można śmiało przetłumaczyć na ‘używam tydzień po wizycie i tydzień przed wizytą’. W końcu stwierdziłam, że zęby mam jakie mam, plomba na plombie, dwie korony i kto wie, co się niedługo wykluje. Tak więc warto przynajmniej SPRÓBOWAĆ spowolnić wymianę zębów na implanty. Nici tanie, mało miejsca nie zajmują, mogę ich używać oglądając serial, a na pewno nie zaszkodzą. Wymówek naprawdę nie mam. Specjalnie je położyłam koło kubka z pastą i szczoteczką, i będą grzecznie na mnie czekać dziś wieczorem!


Link


Wednesday, November 25, 2015

Czy Europejczycy są brudasami?

Link

Zawsze się uważałam za osobę czystą, schludną i dbającą o higienę osobistą. Wychowałam się w towarzystwie męskiego kuzynostwa, więc miałam możliwość naocznie i nosowo doświadczyć, jak kończy się brak regularnych kąpieli. Solennie obiecywałam sobie, że do tego nigdy nie dopuszczę. Z dotrzymaniem postanowienia nie miałam żadnych problemów - dostęp do wody, mydła, pralki i Ludwika miałam nieograniczony. Dbanie o siebie jak i sprzątanie po sobie, było dla mnie tak oczywiste, jak oddychanie. Myślałam więc, że egzamin z czystość zdam na szóstkę.

Wiadro zimnej wody (przy tym zapewne potrójnie przefiltrowanej) wylała na mnie Ameryka. Po przyjeździe tutaj zaczęłam rozkładać na czynniki pierwsze moje podejście do higieny osobistej i sprzątania. Miałam wrażenie, że mój trening czystości zatrzymał się na etapie przedszkolaków, a w USA wszyscy zaliczyli kurs uniwersytecki. Zaczęłam się zastanawiać, czy my, Europejczycy, jesteśmy trochę brudasami, czy Amerykanie niepotrzebnie przesadzają ze sprzątaniem i szorowaniem ciała.

Prysznic 3 razy dziennie

Ile razy w ciągu dnia powinno się brać prysznic? Zawsze byłam przekonana, że raz w zupełności wystarczy, chyba że w ciągu dnia uprawiało się sport, kopało się rowy, plewiło kwiaty czy tarzało w błocie :) Wtedy jak najbardziej, trzeba piach, pot, pył czy innego rodzaj brud zmyć. Czy powinno się dwa razy dziennie kąpać jak się pół dnia spędza za biurkiem, a drugie pół przed telewizorem. Tak? Nie? Amerykańska szkoła czystości mówi, że tak. Znam przypadki osób, które potrafią się myć 3 razy dziennie, jeśli w środku dnia idą na siłownię. Zjawisko zaczęło się tak rozpowszechniać, że lekarze i naukowcy musieli bić na alarm, że ‘co za dużo, to nie zdrowo’ i w żadnym wypadku, nie ma potrzeby ścierać naskórka dwa razy dziennie, a wręcz przeciwnie, można brać prysznic tylko co drugi dzień. Zwyczaje jednak trudno wykorzenić i woda z prysznica nadal leci galonami w amerykańskich domach.

Dezynfekcja rąk na dzień dobry

Bakterie czyhają na nas wszędzie i tylko czekają, żeby nas zaatakować. Tak pokrótce można podsumować logikę Amerykanów, którzy niczego nie zjedzą, nie podadzą Ci ręki, czy nie wyjdą z łazienki bez użycia produktu antybakteryjnego do natychmiastowej dezynfekcji rąk, tzw. ‘hand sanitizer’. Jest to żelowy produkt na bazie alkoholu, który jeśli masz zadartą skórkę na placu, parzy gorzej niż woda utleniona. Bardzo dobrze też pomaga z zerwaniem z nałogiem obgryzania paznokci. Znaleźć go można wszędzie - w restauracjach, sklepach zoologicznych, przychodniach lekarskich, lotniskach czy sklepach. Wiele osób ma indywidualne buteleczki, często w formie breloczka, które przyczepiają do torebek czy kluczy. Osobiście, do tej pory nie potrafię się zmusić, żeby z produktu korzystać. Najbardziej denerwuje mnie fakt, że jeśli po użyciu jem używając rąk, wszystko smakuje jak spirytus.

Wieczne pranie

Mam naprawdę dużo ubrań, więc pranie mogłabym robić raz na miesiąc i nie miałabym problemu z wyborem kreacji. Niemniej jednak, mój kosz na brudne rzeczy nie ma takiej pojemności, więc dawniej starałam się włączyć pralkę raz w tygodniu, czasami zdarzało się co drugi tydzień. Od przeprowadzki tutaj, moja amerykańska połówka sprawiła, że zawsze pierzemy nasze brudy co tydzień i rozkładamy zajęcie na przynajmniej trzy etapy, a dodam, że pralkę mamy bardzo pojemną… Tutaj jak się ubranie przymierzy przed lustrem, ale się nie podoba, to zamiast z powrotem do szafy, biedne ciuchy lądują w kupce do prania. Wszystko jest prane po jednorazowym ubiorze, nawet jeśli się rzeczy nosiło tylko przez kilka godzin i nic z nimi nie jest nie w porządku. Nie dziw, że szafy pękają w szwach, bo inaczej pranie trzeba byłoby robić co drugi dzień!

Produkty do czyszczenia

Nie ma chyba działu, poza mrożoną żywnością i płatkami śniadaniowymi, który jest lepiej zaopatrzony w amerykańskim supermarkecie, niż sekcja produktów do czyszczenia. Do wyboru, do koloru. Produkty do czyszczenia piekarnika, kuchenki, lodówki z zewnątrz, mikrofali od wewnątrz, prysznica zaraz po kąpieli (bez spłukiwania!), w sprayu, w mleczku, w proszku… Czasami, aż trudno wybrać produkt, nie grożący odparzeniem rąk od środków chemicznych, które zabijają 99.9% bakterii i zapewniają sterylne życie. Nie wiem, jak w Europie dawałam radę bez takiego wyboru asortymentu. Zdecydowanie tęsknię za sprzątaniem bez grubych gumowych rękawic, bez których trudno nawet blat kuchenny umyć, bo inaczej cały lakier do paznokci bym sobie zmyła.

Link

Powyższe przykłady są tylko kilkoma nawykami, które zakorzenione są w kulturze amerykańskiej. Słyszę coraz więcej argumentów przeciwko obsesyjnemu czyszczeniu i odgradzaniu się mydlanym murem od zarazków. Dzięki temu, z lekka oddycham z ulgą, bo zaczynałam się dziwnie czuć, gdy widziałam osoby otwierające drzwi za pomocą papierowego ręcznika, żeby uniknąć bezpośredniego kontaktu z klamką. Zdecydowanie nie uważam, że w Europie nie dbamy wystarczająco o czystość, a raczej myślę, że Amerykanie się trochę zagalopowali i wreszcie się zorientowali, że może jednak jak umyją jabłko tylko raz pod bieżącą wodą to w zupełności wystarczy!

Monday, November 16, 2015

Biurowe fashion - do Chanel nam jeszcze daleko




Z natury jestem zakupoholiczką, ale taką na amen. Wieloletnie chodzenie po galeriach, centrach czy głównych ulicach miast zrobiło swoje. Jestem mistrzynią wyprzedaży, jak widzę ubranie na wieszaku, po prostu wiem, że będzie na mnie leżało, kolorystycznie się zgra z ⅓ mojej szafy i nie ma się co zastanawiać i trzeba brać.

Ostatnio trochę z zakupami przyhamowałam - nowe miasto, nowa praca. Czułam się, jakbym codziennie zrywała metki z ubrań, bo pierwszy raz je miałam okazję ubrać do biura, czy na spacer. Miałam też okazję poszerzać moje obserwacje odnośnie mody biurowej. Nie są one niestety, zbyt pozytywne. Niezależnie od lokalizacji, pracownicy popełniają te same, często komiczne błędy.

Butowa wolna amerykanka

Troszeczkę już o butach wspomniałam we wcześniejszym poście, nawiązując do porannego wyglądu pracowników. Sporo osób chodzi do pracy na nogach, część dojeżdża komunikacją miejską i muszę dotruchtać do przystanku.

W tych przypadkach, szczególnie przy niesprzyjającej pogodzie, wielu decyduje się na dwie pary butów: pierwszą ‘spacerówkę’, a drugą  ‘biurówkę’, która najczęściej dopiero jest ubierana za biurkiem. Czy to jest praktyczne? Jak najbardziej. Czy to jest ładne? Absolutnie nie. Rozumiem konieczność noszenia wygodnych butów, jeśli się chodzi na nogach do pracy, sama tak robię. Nikogo nie zachęcam do ubierania wysokich szpilek i próbowania spaceru bez zgubienia obcasa w kratce ściekowej. Mówię jednak zdecydowane ‘nie’ adidasom.

Sprawa wcale się nie poprawia w biurze. W niektórych przypadkach, buty ze swooshem wcale nie znikają na cały dzień pod biurkiem. Są osoby, które dumnie w nich maszerują po korytarzach. Zapewniam, że zaświadczenia lekarskiego, że muszą takie, a nie inne obuwie nosić, nie mają.

Myślę, że adidasy zostały jednak pobite japonkami, które stają się plagą w wakacje. Miarowe klap, klap można co chwile słyszeć, co za każdym razem sprawia, że zastanawiam się, gdzie jest najbliższy prysznic. Największy ubaw miałam jak pewnej pani klapek się urwał i biedna nie wiedziała, co zrobić, aż w końcu zaczęła iść na pół boso :)

Za krótkie spódnice….i spodnie

Problem krótkich spódnic nie jest niczym nowym. W tej kwestii zauważyłam, że sytuacja się nie zmieniła. Szczególnie jest obecna wśród młodych stażystek, których nie stać na porządne biurowe ubranie i zakładają, że mogą wykorzystać mini z weekendowej imprezy. Takie jednostki są szybko nastawiane do pionu i problem znika.

Problem krótkich spodni niestety nie jest taki łatwy do wyleczenia. Część panów, chcąc czy nie chcąc, nabrała trochę ciała siedząc za biurkiem. Mięsień brzuszny urósł, ale spodnie niestety się z tą zmianą nie zgrały, zaczęły trochę niefajnie leżeć, pasek postanowił je ciągnąc w górę… I tak w ten sposób, nogawki przestały zakrywać kostki, a wręcz przeciwnie, bardzo wyraźnie je eksponować. Niestety, nie wszyscy mogą się pochwalić stylowymi skarpetkami, żeby ratować biedne spodnie i mamy okazję podziwiać zmechacone i sprane elementy męskiej bielizny.


Równowaga między workiem i spandexem

Przybieranie na wadze to efekt uboczny pracy umysłowej, o którym wielokrotnie już wspomniałam, a który bardzo trudno zwalczyć. Wygląda też na to, że równie trudno jest wielu osobom dostosować garderobę do zmieniającej się biurowej sylwetki. W tej kwestii, najczęściej spotykam dwie ekstremalności - worek i spandex.

Pierwsza skrajność to osoby, które ubierają się w strój bardziej przypominający namiot niż sukienkę (panie) lub noszą koszule, które sprawiają wrażenie worka na śmieci (panowie). W tym przypadku, obie płci starają się zatuszować wałki na biodrach i piwny brzuch. Możliwe jest też, że są na tyle oszczędni, że zawczasu się przygotowują na przyszłe kilogramy, które się na ich ciałach w przyszłości zgromadzą. Przy czym zapominają, że jakkolwiek starają się ukryć swoją tuszę, efekt jest komiczny, a nie estetyczny.

Druga skrajność, to osoby, które całkowicie przegapiły dodatkowe kilogramy na wadze i nadal uważają, że mają figurę z czasów nastoletnich. Z tego powodu bluzeczki z elastyny mocno się opinają na obfitym biuście pań i można policzyć dosłownie każdą fałdkę na plecach. U panów, guziki koszul trzymają się na słowo honoru, a pasek od spodni ledwo się zapina na ostatnią dziurkę.

Link do zdjęcia: klik

Tuesday, November 10, 2015

Latanie Frontier Airlines czyli atrakcje amerykańskiego Ryanair




Idea postu powstała w przeddzień mojej pierwszej podróży Frontier Airlines z Denver, Kolorado do Cleveland, Ohio. Nie wiedziałam, czego oczekiwać. Jestem weteranem lotów RyanAir, EasyJet czy WizzAir, więc na własnej skórze doświadczyłam, dlaczego bilety potrafią być takie tanie. Opłaty za bagaż czy wodę, ważenie plecaków, lotniska na przysłowiowym zadupiu - dobrze rozumiałam, w jaki sposób tanie linie oszczędzają na pasażerach. Ciekawa byłam, jak takie praktyki wyglądają w wersji amerykańskiej, gdzie klienci są o wiele bardziej rozpuszczeni przez dominujących przewoźników typu Delta czy United Airlines.

Moja podróż była bardzo bogata w doświadczenia (powiedziałabym, że aż za bardzo!), więc chętnie zasiadłam do pisania mojej recenzji.

Cena biletu

Nie da się ukryć, że to główny magnes Frontier Airlines. W porównaniu z innymi przewoźnikami, zdecydowanie wybija się na przód. Za bilet na weekendowy wypad kupiony 2 tygodnie przed odlotem zapłaciłam $218. Zdecydowanie częściej płacę 2 lub 3razy tyle. Malutki haczyk - cena nie wlicza kilka rzeczy. Nie masz możliwości wyboru miejsca siedzącego, jest ono wybrane losowo podczas odprawy. Nie był to dla mnie żaden problem, przy dłuższych lotach preferuję miejsce przy korytarzu, dzięki czemu mogę bez problemu wstać i się rozprostować. Przy podróży, która trwa mniej niż 4 godziny, w ogóle mnie nie martwił fakt, że musiałam siedzieć w środku. Jeśli jednak jest to dla kogoś ważne, trzeba się liczyć z dodatkową dopłatą rzędu $10-20. Dodatkowo, cena nie wlicza bagażu, zarówno głównego, jak i podręcznego. Jedyną rzecz, jaką można zabrać to tzw. personal item, który się musi zmieścić pod fotelem. Bez problemu spakowałam się na 3 dni w plecak, które spełniał wymagania rozmiarowe, więc zaoszczędziłam $70 (koszt bagażu podręcznego w obie strony). Zauważyłam jednak, że Amerykanie mają tendencję do zabierania dużych bagaży ze sobą, więc dla wielu z nich, cena biletu przestaje być aż tak bardzo atrakcyjna.

Godziny i miejsca docelowe podróży

Frontier ma bardzo bogatą sieć połączeń i oferuje podróże do najpopularniejszych zakątków  USA, Kanady i Meksyku. Lotniska w większości nie znajdują się 100km za miastem, tak jak jest w przypadku RyanAir. Godziny podróży to już inna sprawa… Podczas mojego weekendowego wypadu wylądowałam w Cleveland w piątek o 1 rano czasu lokalnego, a planowany odlot miałam w poniedziałek o, uwaga, 5.30 rano. Nietrudno obliczyć, że sen nadrabiałam w powietrzu. Plusem takiego czasu podróży był fakt, że teoretycznie mogłam iść w poniedziałek do pracy i naprawdę byłam w stanie maksymalnie wykorzystać długi weekend na czasie ze znajomymi zamiast w podróży.

Bagaż

Wspomniałam już o kosztach bagażu, teraz pora na rozmiar. W tej kwestii Frontier najbardziej mi przypomina RyanAir z tymi znienawidzonymi malutkimi koszyczkami, w które biedni podróżnicy próbują zmieścić torby. Na szczęście, rozmiary bagażu są rozsądne, ale koszyki ‘straszą’ przy każdej bramce. Nie widziałam, żeby obsługa była bardzo restrykcyjna w tej kwestii, ale to pewnie zależy od dnia i osoby. Wygląda również na to, że pasażerowie są świadomi tych zasad i je przestrzegają - kilka osób sprawdzało przy mnie rozmiary ich walizek. W Europie zauważyłam, że sporo osób próbowało ukradkiem wnieść bagaż, który nie spełniał warunków rozmiarowych. Potem przed wejściem był płacz i rozpacz, bo musieli płacić za dodatkowy bagaż lub publicznie przepakować walizki, co na pewno było dla nich żenujące.  Tutaj, póki co, takich scen nie widziałam.

Samolot

Samolot, jak samolot. Frontier nie ma specjalnie zaprojektowanych ‘tanich’ samolotów, korzysta z typowych Boeingów i Airbusów. Jedyna różnica, jaką zaobserwowałam, to rodzaj siedzeń. Były zauważalnie cieńsze i trochę mniej wygodne, podobne jakościowo do RyanAir. Chyba miałam mniej miejsca na nogi, ale przy moich 164 cm nie robiło mi to różnicy. Przy długim locie na pewno bym narzekała na wygodę, ale przy 3 godzinach lotu dało się bez problemu wytrzymać. Dodając do tego fakt, że inne linie lotnicze wprowadzają podobne zmiany, nie czułam, że podróżuję w złych warunkach.

Jedzenie i napoje na pokładzie

RyanAir kojarzy mi się z pakowaniem własnych kanapek i wody na drogę, pamiętam, że ceny jedzenia na pokładzie były absurdalne dla mojego studenckiego portfela. Potem przyzwyczaiłam się do latania standardowymi liniami lotniczymi, gdzie wszelkiego rodzaje napoje i czasami przekąski były serwowane za darmo. Frontier zdecydował się na strategię pośrodku. Jedyną rzecz jaką można dostać za darmo, jest woda, za wszystkie inne trzeba płacić. Nie przeszkadzało mi to, ale zauważyłam, że wiele osób zdecydowało się na zakup innych napojów, więc to kolejny koszt, który musieli doliczyć do ceny biletu.  

Opóźnienia i inne wypadki

Ostatni akapit opisuje element podróży, który miał największy wpływ na moją opinię odnośnie Frontier. Nikomu nie życzę przechodzenia przez to, co ja przeżyłam, ale dzięki mojemu doświadczeniu, czuję, że mogę wydać solidny werdykt. Otóż wylot miałam w poniedziałek o 5.30 rano. Na lotnisku byłam w okolicy 4 rano, ledwo na nogach stałam, specjalnie nie piłam ani kawy ani herbaty, planując się przespać w samolocie. Siedziałam na krzesełku przy bramce i przez 40 minut próbowałam grać w sudoku, żeby nie zasnąć. Odprawa się zaczęła, ludzie zaczęli wchodzić na pokład i w pewnym momencie, obsługa przerwała sprawdzanie biletów, mówiąc, że jest problem techniczny z samolotem. Wszyscy wiemy, jak takie sytuacje często się kończą, od razu miałam negatywne myśli. Koniec końców, zamiast wylecieć o 5.30 rano, udało się nam opuścić Cleveland dopiero o 3 po południu. Tyle czasu zajęło sprowadzenie nowego samolotu. Nie chcę opisywać jak wyglądał mój dzień na lotnisku, bo byłaby to bardzo nudna historia. Przeczytałam 2 książki, odwiedziłam wszystkie sklepy, odpowiedziałam na maile z pracy itp. Ważniejsze jest, jak Frontier zareagował na opóźnienie. Bez zarzutu. Dawno nie miałam przyjemności być obsługiwana przez tak profesjonalną grupę pracowników. Informowali nas na bieżąco o zmianach, odpowiadali na wszystkie pytania, byli bardzo pogodni i cierpliwi. Pasażerowie też pomogli całej sytuacji, nie wyżywali się na niczemu winnej obsłudze naziemnej, przeklinali tylko z lekka pod nosem i wielokrotnie żartowaliśmy między sobą, że tak się kończy tanie podróżowanie. Dodatkowo, dostaliśmy bony na śniadanie i obiad, które pewnie okiełznały tych bardziej nerwowych klientów. Wielkim plusem, który chyba wszystkich już uspokoił, był bon na $100 do użycia na przyszłe loty z Frontier.

Czy wykorzystam ten prezent? Myślę, że tak. Wypadki się zdarzają, miałam podobne sytuacje z innymi liniami lotniczymi i zachowanie Frontier nie odbiegło od normy. Jestem bardzo mało wymagającym podróżnikiem, nie potrzebuję darmowej puszko coca-coli i wygodnej poduszki, żeby wsiąść do samolotu. Ważne jest dla mnie, żeby dotrzeć na miejsce tanio i bezpiecznie. Uważam, że  Frontier jest zdecydowanie do polecenia!

Wednesday, November 4, 2015

Presja ruszania się, czyli zwalanie winy za lenistwo na korporację

Wiele osób już wypowiadało się bardzo krytycznie na temat, jak wygląda obecne dzieciństwo - przed telewizorem/Xboxem/tabletem, a 10 czy 20 lat temu - na rowerze/rolkach/zabawie w berka. Współczesna technologia drastycznie zmniejszyła aktywność fizyczną wśród tych najmłodszych. Ale, ale! to przecież tylko część prawdy. Ten sam problem dotyka również dorosłych, którzy teoretycznie śmigali na wrotkach kilka lub kilkanaście lat temu. Ci przecież powinni mieć zdrowe nawyki dobrze wyrobione i zakodowane w mięśniach, trudno im zrzucić winę na wychowanie i rodziców. A jednak, magnez kanapy i klej telefonu sprawiają, że coraz rzadziej decydujemy się na aktywny wypoczynek. Ale jak wiadomo, im więcej siedzenia tym gorsze zdrowie. Wiedzą o tym zarówno działy marketingu jak i nasi pracodawcy i ze wszystkich stron kuszą nas sprzętem i programami, które mają na celu zmobilizować nas do ruchu.

Firmy w Stanach ponoszą bardzo duże koszta związane z ubezpieczeniem zdrowotnym swoich pracowników. Nie dziw, że starają się jak mogą, żebyśmy byli zdrowi - wszystkie badania prewencyjne oferują za darmo, promują zdrową żywność, dają zniżki na siłownię itp. Ostatnio jak zmieniłam miejsce pracy to zostałam zapoznana z tzw. punktami witalnymi (Vitality Points). Idea jest prosta - za każdą czynność, która ma bezpośredni związek ze zdrowiem zostajesz nagrodzony. Im więcej punktów, tym mniejsze składki zdrowotne. Do tego, punkty można wymieniać na karty do Amazon, Whole Foods czy Nike.

Pierwszy raz, jak usłyszałam o tym pomyśle, to aż podskoczyłam z radości - wreszcie ktoś mnie nagrodzi za klepanie kilometrów. I rzeczywiście, szybciutko nazbierałam mnóstwo punktów i bez problemu dobiłam do najwyższego platynowego statusu. W pewnym momencie zauważyłam też, że część mojej aktywności sportowej była tylko i wyłącznie motywowana faktem, że za 5,000 kroków dostanę 5 punktów, ale za 10,000 już całe 10. Z jednej strony, to super, że znalazłam coś, co mi gra na ambicję i ma moc, żeby podnieść moje 4 litery z fotela wieczorem. Z drugiej strony jednak, czasami aż się sarkastycznie śmieję sama z siebie, bo potrafię zrobić trzy kółka wokół bloku, tylko po to, żeby dobić do określonego poziomu. W momencie jak mi bransoletka wibruje, odwracam się i maszeruję do domu. A przyjemności z samego spaceru nie było.

Właśnie takiego typu sytuacje dały mi do myślenia - dlaczego dawniej sama z siebie potrafiłam z przyjemnością wyjść na spacer, bez celu i cieszysz się samym chodzeniem? Dlaczego teraz pierwsza myśl zanim wyjdę na spacer, to sprawdzić, ile kroków mam jeszcze do zrobienia? W jaki sposób bycie aktywnym ‘ot tak’ zatraciło swoją magię w moim codziennym życiu?

Praca i brak czasu idą w parze i wspólnie przewróciły moje priorytety do góry nogami. Świeży chleb prosto z piekarni na śniadanie? Wstanie o 6.00. zamiast o 5.30 robi dużą różnicę, zupełnie wartą mniej atrakcyjnego porannego posiłku (patrz: płatki na mleku). Wieczorne wstąpienie do pobliskiego sklepu po drobiazg? Zdecydowanie może poczekać niedzieli, kiedy pojadę samochodem na duże tygodniowe zakupy. Trzy paczki czekają na wysłanie? Na szczęście, w pracy mają umowę z pocztą i zjeżdżam do punktu windą (kto dziś kilka pięter schodami na nogach? :) ). Przykładów tego typu jest mnóstwo.

Czy praca to jednak tylko wymówka, a ‘dla chcącego nic trudnego’? Do pewnego stopnia to racja. Z drugiej strony, po 8-10 godzinach w biurze, mózg automatycznie włącza przycisk ‘off’. Wydaje się, że samo siedzenie za biurkiem powinno powodować, że o 5 po południu wylatujemy z krzesła jak sprężyny i niczym górskie kozice zaczynamy skakać z nadmiaru energii, która przez cały dzień nie mogła znaleźć ujścia. Otóż nie, ta mityczna energia zostaje w trakcie dnia systematycznie wyssana przez klawiatury, słuchawki telefoniczne, długopisy i kubki do kawy...

Cel tego posta to żartobliwe narzekanie na brutalne i bolesne zderzenie z dorosłym życiem. Chęć zrobienia kariery spycha na bok pozostanie aktywnym. Taki tryb życia nie był trudny do osiągnięcia, gdy w ciągu dnia miałam tylko 3 godziny zajęć. Wtedy łatwiej się było  oglądać Netfilix cały ranek i wciąż znaleźć czas na wyjście do siłowni, znajomych, na kawę, do baru, do sklepu etc. Teraz potrzebny jest kozioł ofiarny na usprawiedliwienie lenia, więc wszystko chętnie zrzucę na korporację, która najpierw zabiera nam czas, a potem ‘zmusza’ do robienia kółek wokół bloku.

Trochę też naśmiewam się z mojego denerwującego upodobania do pełnych liczb czy zbierania punkcików.

Bardzo się w piątek rano zdenerowowałam, jak zobaczyłam, że brakło mi tylko 80 kroków!

Prawda jest taka, że w amerykańskim środowisku nadal jestem pewnym ewenementem, bo ciągle się całkowicie nie poddaję i 2 piętra przejdę na nogach, gdy reszta grupy próbuje się wbić do windy. Ale moja ambicja nie pozwala mi zadowolić się takim stanem rzeczy i krytycznie na siebie patrzę, gdy nie wykorzystuję wszystkich możliwych opcji, żeby być aktywnym.

P.S. W ramach pełnej jawności, w trakcie pisanie tego posta zrobiłam przerwę, żeby dobić do 10,000 kroków. W ramach spaceru poszłam do sklepu kupić lody. Równowaga musi być!

Friday, October 30, 2015

Jeden dzień w w korporacji




Pracuję w korporacjach od 3 lat. Jest do dość krótki czas, patrząc z perspektywy osób z 40-letnim doświadczeniem, ale wystarczający, żeby zaobserwować rytuały i zwyczaje panujące w wielo-narodowych/milionowych/letnich firmach. Miałam przyjemność pracować w trzech różnych firmach. Wszystkie są globalne, z długą historią, znanymi markami i zatrudniają tysiące ludzi na całym świecie. Korporacyjne szablony, stereotypowe molochy i baza dla serialu “The Office” czy dowcipów Dilberta - nie mogłam znaleźć lepszego miejsca na notowanie moich obserwacji. Postanowiłam, że opiszę, jak wygląda typowy dzień w pracy w tego typu firmie. Podkreślam, że są to wyłącznie moje obserwacje z życia jednego działu biznesowego. I jeszcze jedna uwaga - wszystko jest napisane z lekkim przymrużeniem oka ;)   

7:00 czyli kawa

Tłum pracowników niczym mrówki zjawia się w pracy. W ręce prawie każdej osoby kubek z kawą czy herbatą. Ci bardziej szpanerscy mają słynne zielone logo i własne imię na papierowym kubku. Na ramieniu wisi plecak lub torba z laptopem, a na nogach biegowe adidasy, które szybko będą zmienione na obcasiki lub wypastowane skórzane półbuty.
Atmosfera w biurze jest bardzo specyficzna o tej porze dnia. Słyszysz wszechobecne i głośnie stukanie w klawisze osób odpisujących na maile, które nazbierały się w nocy oraz szum rozmów telefonicznych pracowników odpowiadających na wiadomości zostawione na automatycznej sekretarce. Najbardziej popularne miejsce spotkań to kącik kuchenny. Wszyscy grzecznie wkładają swoje lunche i przekąski do wspólnej lodówki, która powoli zaczyna pękać w szwach. Na wielu jej półkach możesz znaleźć różne śmietanki i mleczka do kawy - tłuste, chude, bez laktozy, migdałowe, z karmelem, czy jogurty we wszystkich smakach, z czego 50% zdążyło już dawno się przeterminować. Jeśli biuro wyposażone jest w ekspres do kawy, to kolejka cierpliwie (lub nie, w zależności od stopnia wybudzenia) czeka, żeby odebrać swój przydział kofeiny. Część osób ciągle dumnie dzierży kubek od Starbucksa i napełnia go bezimienną kawą. “Przecież za darmo, to trzeba brać! Wszyscy i tam będą tylko widzieć logo”. I tak, zupełnie przez przypadek, jednorazowe kubeczki potrafią wiele sesji kawowych w ciągu całego poranka, a u tych bardziej zdeterminowanych, nawet kilka dni.

10:00 czyli burczy w brzuchu.

Pracownicy w biurze przybierają średnio kilka kilogramów na wadze każdego roku. Bardzo temu pomagają wszechobecne ciastka i cukierki, które można znaleźć w każdym zakątku biura. Zawsze ktoś ma urodziny, czy imieniny. Jak pracujesz w konserwatywnej i starszej firmie to prawie masz gwarancję, że co tydzień ktoś będzie świętował 30 lat pracy lub przejście na emeryturę. Ciasto gwarantowane! Zazwyczaj średnio smaczne, masa bardzo maślana, cukier aż zgrzyta między zębami, ale duży kawałek został Ci wręcz siłą wepchnięty w ręce. Poza tym jesteś głodny, te płatki śniadaniowe sprzed 4 godzin zdążyły już wyparować z brzucha. A przed tobą przynajmniej dwie godziny siedzenia przed monitorem, trzeba to sobie jakoś wynagrodzić.

Południe czyli błędne koło

Południe to czas na spalenie porannego pączka. Wszyscy grzecznie maszerują na siłownię, gdzie panowie prężą komputerowe mięśnie, a panie co chwile przeglądają się w lustrach na ścianie, bo nie wypada się za bardzo spocić w miejscu pracy. Oczywiście, zdarzają się osoby, które wiedzą jak korzystać ze sprzętu na siłowni i pot się z nich leje po 30- minutowej sesji na bieżni, ale powiedzmy sobie szczerze, to są chwalebne wyjątki.
Efekty pracy nad sylwetką nie trwają długo, zwłaszcza jeśli zaplanowany jest “team lunch”. Szczególnie jak szef zaprasza, bo nie wypada odmówić. Kurczak z ryżem i brokułami siedzący w lodówce poczeka do jutra. Albo zostanie zapomniany i dołączy do bezpańskich przeterminowanych jogurtów.

14:00 czyli zombie time

Food coma to prawdziwa plaga wśród korporacji. Dotyka wszystkich między 13 i 15. Najgorsze przypadki można zaobserwować w trakcie spotkań. Zacznijmy od tego, że kto przy zdrowych zmysłach planuje zebrać kilka osób w jednym pomieszczeniu i każe im patrzeć na 20 slajdów prezentacji odnośnie strategii firmy zaraz po lunchu?! Oczy same się zamykają, co niektórzy z lekka pochrapują. Popołudnia zawsze się dłużą, wtedy produktywność spada praktycznie do 0%. Dlatego ten akapit jest taki krótki, bo naprawdę nie ma o czym pisać.

16:00 czyli ostatnie odliczanie

Jeśli chcesz być pewny, że czegoś nie będziesz w stanie załatwić, spróbuj zadzwonić/wysłać maila o 4 po popołudniu. Twoja wiadomość zostanie w 100% zignorowana i spotka się z szyderczym uśmiechem. Większość pracowników zaczyna coraz mniej dyskretniej sprawdzać Facebooka, Instagram czy Snapchata. Wszyscy nerwowo zerkają na zegar, a później na managerów, czekając, aż Ci wyjdą z biura, żeby 10 minut później podążyć ich śladem. W pewnym momencie, ktoś rzuca hasło ‘happy hour’ i jest to równoznaczne z oficjalnym końcem dnia pracy. Wszyscy, jak jeden mąż pakują się, nawet jeśli nie planują iść z grupą do baru na piwo za pół ceny. Koniec dnia i wolność!

21:00 czyli uzależnienie od technologii

Bip, bip. Mail od szefa z prośbą o wysłanie prezentacji i dokumentów jutro rano w ramach przygotowania na spotkanie z klientem. Problem w tym, że arkusz kalkulacyjny ma błędy w formułach, tabelki mają niewłaściwe kolory, a szablon na PowerPoint ma złą datę na pierwszej stronie. Otwieramy więc komputer i oglądając Netflix spędzamy wieczór pracując. Szef na pewno doceni!

Monday, June 8, 2015

Nowe pozycje w bibliotece Kindle

!
W zeszłym roku trochę się zaniedbałam z czytaniem. Zarówno pod względem ilości jak i jakości lektur. O wiele łatwiej było mi sięgnąć po laptopa i wrzucić kolejny odcinek House of Cards/ Scandal/ Breaking Bad/ Grey's Anatomy/ Good Wife... I tak lista mogłaby iść w nieskończoność, bo seriale to moja ogromna słabość. 

Po dobrych kilku miesiącach oglądania odcinkowych tasiemców, wreszcie 'otrzeźwiałam' i postanowiłam jak najszybciej wrócić do o wiele zdrowszego nawyku książkowego. Zdecydowałam również, że lepiej się skupić na jakości, a nie tylko ilości. Zredukowałam lekkie lektury (czytaj: "chick lit/ romance") do minimum. Losy naiwnych dziewcząt regularnie wpadających w ramiona przystojnych i zaskakująco młodych, jak na osiągnięcia milionerów zostały odstawione na bok i wracałam do nich tylko po wybitnie ciężkim dniu. Zaletą takich książek jest fakt, że zazwyczaj zajmują mi maksymalnie 2 dni na skończenie, więc dobrze służyły jako przerywnik. :)

Nie poszłam oczywiście całkowicie w w drugim kierunku i nie przerzuciłam się wyłącznie na trudne lektury filozoficzne i naukowe. Postanowiłam znaleźć złoty środek i zaczęłam częściej sugerować się w wyborze książek opiniami profesjonalnych krytyków. Obecnie bazuję przede wszystkim na rankingach New York Times (klik) i Wall Street Journal (klik), do których mam najlepszy dostęp. Wielką pomocą służy moja niezawodna mama, która jest największym molem książkowym, jakiego znam. Tylko dzięki niej jestem na bieżąco z literaturą polską, która niestety nie dociera za ocean. W rezultacie, moja wirtualna biblioteka wzbogaciła się o kilka ciekawych pozycji, które umilały mi wiosenne wieczory.


Poniżej zamieszczam krótkie opisy ostatnich łupów książkowych:

- "Kitchen Confidential". Anthony Bourdain to jedna z barwniejszych osobistości amerykańskiej telewizji. Kucharz z wykształcenia i podróżnik za zamiłowania zwiedza najdalsze zakątki świata, gdzie odkrywa lokalne kultury poprzez próbowanie tradycyjnych dań. Tony zaczął swoją karierę jako kucharz, długo zanim programy kulinarne były popularne, a praca w kuchni prestiżowym zawodem. Jego książka zszokowała publikę opisami typowego życia w kuchennej restauracji - pot, długie godziny, bójki, narkotyki, i otwarła autorowi drzwi do kariery na małym ekranie.


- "Poza schematem" ("Outliers"). Malcolm Gladwell jest mistrzem w obalaniu mitów i przekonań, w które wierzyły pokolenia. W swojej najpopularniejszej powieści tłumaczy czytelnikom, że sukces zespołu The Beatles czy Billa Gatesa nie był spowodowany tylko ich talentem czy ambicjami, ale przede wszystkim bezpośrednim wpływem kombinacji kultury, przypadku, ciężkiej pracy czy miejsca urodzenia. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego mieszkańcy Azji są tacy dobrzy z matematyki lub skąd się biorą zdolni hokeiści w Kanadzie? Również na te i inne zjawiska, Malcolm ma wytłumaczenie w swojej książce. 

- "Sekret mojego męża" (The Husband's Secret"). Liane Moriarty jest australijską pisarką, która opanowała serca czytelników w 2013 roku za pomocą swojej szóstej powieści - 'Sekret mojego męża". Wszyscy mają swoje tajemnice, prawda? Niemniej jednak, sekret małżonka głównej bohaterki, który on chronił przed światłem dziennym przez wiele lat, zaczyna wychodzić na jaw i powoli rujnuje życie całej rodziny. Powieść czyta się bardzo dobrze, a historia i gwałtowne zmiany akcji trzymają w napięciu i nie pozwalają odłożyć książki (czy też Kindla) na bok na dłużej  niż kilka godzin.

Kolejne książki, które cierpliwie na mnie czekają w kolejce to :

"The Girl on the Train" - Paula Hawkins. Wiele osób porównuje tę książkę do "Zaginionej dziewczyny" Gillian Flynn. Niestety, nie ma jeszcze polskiego tłumaczenia, ale obecnie to numer 1 na liście NYT, więc zaryzykowałam i kupiłam. 

"Szczygieł" ("The Goldfinch") - Donna Tartt. Pisarka pracuje latami nad jedną powieścią, aby upewnić się, że każde słowo pasuje idealnie, każde zdanie ma sens i właściwy przekaz. Nie dziw, że książka oczarowała czytelników w zeszłym roku. Książka wylądowała u mnie z polecenia mojej mamy.

"The Everything Store. Jeff Bezos and the Age of Amazon"- Brad Stone. Amazon to mój ulubiony sklep internetowy - sam fakt, że posiadam Kindle mówi sam za siebie, bez wahania więc dodałam książkę do listy 'do przeczytania'.